» Obsada
    » Twórcy
    » Angelina Jolie

    » Recenzja
    » Felieton
    » Soundtrack
    » DVD

    » Zdjęcia
    » Gadżety
    » Tapety
    » Trailery

    » TRM Main
    » WoTR



Film Simona Westa "Lara Croft: Tomb Raider" oparty jest na znanej grze komputerowej. Fantazmat ten jest majstersztykiem efektów specjalnych, dużą dawką adrenaliny i, jak przystało na tego rodzaju obraz, pocztem płytkich, acz intensywnie żyjących i pięknych do perfekcji postaci. Lecz wśród tych rzekomo negatywnych epitetów, wydatnie charakteryzujących dzisiejsze młodzieżowe kino superakcji, filmowi udaje się jakoś zachować znamię świeżości.

"Tomb Raider" był zapewne zrealizowany po to, by zaspokoić gusty filmowe całej rodziny. Fabuła, jak na komiks, jest inteligentna i skutecznie wiąże w sobie wątki popularnej rozrywki kinowej a la Indiana Jones, Łowca Androidów, Batman, a nawet w pewnym sensie... James Bond. Co dla dojrzałego widza jest rażące, to chłodne, lecz odpowiednie - jeśli uwzględnimy źródło filmowego wzorca - aktorstwo. Niedociągnięcia te są skutecznie nadrobione gdzie indziej. Otóż film Westa to olśniewające plenery z najodleglejszych zakątków świata jak i fascynująca baśń dla miłośników mitologii oraz tajemnic zaginionych cywilizacji.

Twórcy scenariusza i producenci filmu musieli dobrze się bawić. Prześcigają się bowiem w pomysłach, aby wzbogacić interesującą i pełną zaskakujących rozwiązań historię. A związana jest ona z wydarzeniem, które ma nastąpić w momencie, kiedy wszystkie planety naszego Układu Słonecznego ustawią się w jedną linię. Wynikłe z tego perypetie mogą doprowadzić do końca naszej cywilizacji, a jedyną osobą, która może zapobiec tej katastrofie, jest Lara Croft, zawodowy Tomb Raider. Mamy tutaj wszystkie elementy kina wielkiej przygody. Ojciec Lary, archeolog Lord Croft (grany bez wysiłku przez Jona Voighta), nie był w stanie dokończyć swoich poszukiwań. Zginął w niewyjaśnionych okolicznościach, lecz przed śmiercią zostawił swojej ukochanej córeczce w spadku „wszystkowidzące oko", będące interesująco skonstruowanym gadżetem - kluczem do znalezienia dwóch połówek magicznego trójkąta...

Dawno temu trójkąt ten został przełamany na dwie polowy, aby zapobiec jego wielkiej, nieograniczonej sile. Ktokolwiek znajdzie się w posiadaniu dwóch części i połączy je w całość, będzie w stanie zatrzymać czas, a co za tym idzie, zmieniać bieg historycznych wydarzeń. Nie trudno jest wywnioskować, iż taka moc w nieodpowiednich rękach oznacza kłopot dla przyszłości świata (skąd my to znamy?). Lara Croft, "zawodowy entuzjasta" archeologicznych tajemnic, czyli Tomb Raider, wyrusza na poszukiwanie trójkąta, aby spełnić ostatnie życzenie swojego ojca: zniszczyć ten złowieszczy instrument. Jej wyprawa w celu znalezienia "magicznego" przedmiotu pełna jest fascynujących ucieczek, zasadzek, walk z mitologicznymi stworzeniami. I podobnie jak w przygodach Jamesa Bonda, osiemdziesiąt procent filmu poświęcone jest bójkom, a ciała ofiar padają na wszystkie strony...

Jeśli miałbym znaleźć jakikolwiek minusy tego ciekawego i sprawnie zrealizowanego filmu, to byłby to brak naturalnego, prostego aktorstwa, do którego przyzwyczaili nas kiedyś Harrison Ford lub Sean Connery. Aktorzy ci grali przecież w filmach równie futurystycznych („Łowca Androidów” czy „Odległy ląd”). Lecz pomimo otaczającego ich świata komputerowej jałowości, byli w stanie stworzyć postacie, z którymi przeciętny widz mógłby się bez problemu identyfikować.

Ze szpanu i chłodu głównej bohaterki emanuje więcej "charakteryzacji" znanej z elektronicznego monitora, niż z ekranu kinowego. Pójście na kompromis, tzn. uczynienie postaci ze świata gry wideo bardziej "kinowymi", to znaczy bardziej ludzkimi, byłoby wielką przysługą dla widza. Tak czy inaczej "Tomb Raider” zrobiony był dla przyjemności filmowej rozrywki, a nie dla podniety komputerową grą. A może się mylę?

Dariusz Janczewski
18 czerwca 2001
www.stopklatka.pl