strona główna // forum // chat // kontakt // dodaj do ulubionych // ustaw jako startową



Powrót do spisu



Fragmenty "Zapisków z podróży" autorstwa Angeliny Jolie



Od lutego 2001 roku zaczęłam nowy rozdział swojego życia. Nauczyłam się, jak pomagać ludziom i ile można zrobić, jeśli się chce.

20 lutego, w drodze
Jestem w samolocie do Afryki. Czeka mnie dwugodzinny postój na lotnisku w Paryżu, a potem lecę do Abidżanu na Wybrzeżu Kości Słoniowej. To początek mojej podróży i tego dziennika. Nie wiem, dla kogo piszę - może dla siebie, a może dla was, kimkolwiek jesteście. Naprawdę chcę pomóc. Nie uważam, że jestem jakaś inna niż wszyscy. Myślę, że każdy człowiek pragnie sprawiedliwości i równości. Nie wiem, co zdołam osiągnąć w tej podróży. Wiem jedynie, że z każdym dniem dowiaduję się coraz więcej o świecie i zdaję sobie sprawę, jak niewiele wiem. Zrobiłam wiele badań i rozmawiałam z wieloma ludźmi w Waszyngtonie, w biurze Wysokiego Komisarza do spraw uchodźców przy ONZ (UNHCR). Czytałam, ile się da. Trafiłam na statystyki, które mnie zaszokowały, i historie, od których pękało mi serce. Czytałam też wiele rzeczy, które przyprawiły mnie o mdłości. W nocy śniły mi się koszmary. Tata próbował odwołać moją podróż. Dzwonił do UNHCR, ale nie mógł mnie zatrzymać. Byłam na niego zła, ale wiem, że mnie kocha i że jako mój ojciec próbował uchronić mnie przed niebezpieczeństwem. Mama patrzyła na mnie, jakbym nadal była jej małą dziewczynką. Uśmiechnęła się do mnie przez łzy. Kiedy przytuliła mnie na pożegnanie, przekazała mi wiadomość od mojego brata, Jamiego: "Powiedz Angie, że ją kocham i niech pamięta, że jeśli kiedykolwiek będzie się bała, będzie smutna albo wściekła - niech spojrzy w górę na nocne niebo, znajdzie drugą gwiazdę na prawo i idzie do niej prosto aż do rana". To z "Piotrusia Pana". Myślę o tych ludziach, o których tyle czytałam, i o tym, że są daleko od rodzin, które kochają. Nie mają domu. Patrzą, jak umierają ich ukochani. Sami umierają. I nie mają wyboru. [...]

25 lutego, Sierra Leone
Dzisiaj jest niedziela i aż do zakończenia mszy niewiele się wydarzy. Właśnie wróciłam ze spaceru. Po śniadaniu zdecydowałam się poświęcić trochę czasu na to, żeby zobaczyć, gdzie jestem. Powiedziano mi, że ten teren jest bezpieczny. Kiedy tylko znalazłam się na zewnątrz, zdjęłam okulary. Mimo że słońce jest porażające, czuję się lepiej, jeśli ludzie widzą moje oczy. Wtedy wiedzą, że nic im z mojej strony nie grozi. Moje stopy bardzo szybko pokrywają się czerwonym pyłem. Jeden ze strażników UNHCR, William z Sierra Leone, zapytał, czy może pokazać mi okolicę (baraki wojskowe i szpital). Natychmiast się zgodziłam. Pojechaliśmy do George'a. Od ponad roku George pracuje w UNHCR, gotując śniadania i obiady. Zapytałam o jego rodzinę. Odpowiedział, że jego matka właśnie przybyła z obozu dla uchodźców w Gwinei, że czuje się tu lepiej, chociaż wciąż się przeziębia, ponieważ tam, gdzie teraz mieszka, musi spać na podłodze. George'a porwali rebelianci. "Przyszli w nocy", opowiadał. "Wszyscy próbowaliśmy uciekać. Matka tak się o mnie martwiła". George ma troje dzieci, ale najmłodszego jeszcze nie widział. Przechodziliśmy obok szpitala. Mieści się w starym, niewielkim budynku, niemal całkowicie odrapanym z farby. Obok są dwa namioty Czerwonego Krzyża. W każdym mogłoby się mieścić po pięć łóżek, ale łóżek tu nie ma - może dlatego, że na podłodze można położyć więcej chorych. Dzisiaj sporo ludzi przechadza się po obozie, większość w najlepszych, odświętnych ubraniach - kolorowych i czystych. Nie wiem, skąd biorą ładne rzeczy, ale ta niedzielna tradycja jest dla nich bardzo ważna. A widok przepiękny. Szliśmy dalej piaszczystą drogą. Usłyszałam śpiew i bębny, a w tym samym momencie George i William krzyknęli: "Kościół!" Kościół to mały cementowy budynek, otoczony gruzowiskiem. Zajrzałam do środka i zobaczyłam kolorowe sylwetki kołyszące się w rytm bijących bębnów. Pięknie wyglądali ci modlący się ludzie. Od czasu przyjazdu po raz pierwszy się rozpłakałam. Obok mnie szły małe dzieci. Uśmiechnęłam się do nich, a one odwzajemniły się najsłodszymi, najjaśniejszymi uśmiechami, jakie w życiu widziałam. Jeden z chłopców zapytał bardzo poważnym tonem, nieufnie: "Kim jesteś?" "Jestem Angie".

Schronisko UNICEF Saint Michael's i Family Home Movement. Wzięłam w ramiona małe dziecko. Żadne słowa nie zdołają wyrazić tego, co czułam. Młody Afrykańczyk pomagał organizować to schronisko. Troszczył się o innych, był ich przywódcą, ale też opiekunem. Miał miłe oczy. Zadałam mu kilka pytań, żeby go choć trochę poznać. Co lubi? Czy ma rodzinę i jaka ona jest? Ma rodzinę. Lubi podróżować, ale czuje, że tutaj może zrobić coś dobrego i że jest potrzebny. Niedługo wyjeżdża na kilka miesięcy i chciałby zrobić kurs dla trenerów pomagającym ofiarom po ciężkich przejściach. Chce pomagać sierotom, dzieciom-uchodźcom i dzieciom-żołnierzom wydobyć się z traumy. Często zapomina się, że one tego potrzebują. Wyjaśnił mi, że w innych częściach świata, kiedy ktoś potrzebuje pomocy, uzyska ją bez trudu. W Afryce jest inaczej. W najlepszym wypadku dostajesz pomoc, przyłączając się do wspólnoty. Spotkałam chłopca, któremu właśnie dopasowano protezę nogi. Stał, słuchając wiadomości z małego radia. Ludzie mówią, że jest jednym z najlepszych uczniów. Chłopiec mniej więcej 11-letni przybija piątkę oprowadzającej nas zakonnicy: "Siostrunia!" UNHCR razem z Saint Michael's próbuje pomagać w rejestrowaniu i poszukiwaniu rodzin - aby je na powrót połączyć. Trudno tu dotrzeć do jakichkolwiek wiadomości ze świata. Dookoła słyszysz tylko potworności. Jeśli wszędzie słychać jedynie doniesienia o wojnach i zbrodniach, to ludzie nie będą chcieli pomóc w odbudowywaniu Afryki. To ogromny problem. Co się dzieje? Ludzie stają się bezwolni i nie chcą opuszczać obozów dla uchodźców. Ich kraj jest wciąż niebezpieczny i spustoszony. W domu nie ma jedzenia. Nie ma pracy. Ponieważ była niedziela, a dzień dobiegał końca, pojechaliśmy nad wodę. Tutejsze plaże są takie białe! [...]

25 lipca, Kambodża
Wiem już, co czuję - to strach. Wchodzę do kolejnego pomieszczenia wypełnionego zdjęciami legitymacyjnymi zabranymi ludziom, których torturowano lub zamordowano. "Nie chcę ich oglądać", mówi Ravult. "Boję się, że zobaczę zdjęcie swego ojca. Nie wiem, dokąd go zabrali, żeby go zabić, ale to tu gdzieś w pobliżu". Wszystkie twarze na fotografiach są przerażone i bardzo zmęczone. Dostrzegam kilka zdjęć zrobionych z profilu. "Co oni mają przy głowie?", zapytałam, a Ravult odpowiedział: "To wiertło. Oni powoli wwiercali im się w głowę". Tu jest wiele twarzy młodych i starych, mężczyzn i kobiet, dzieci, nawet niemowląt. Na każdym zdjęciu widać wyraźnie, jak człowiek umarł. Balkon więzienia jest otoczony drutem kolczastym - żeby zdesperowani ludzie nie mogli popełnić samobójstwa. Cele mają ceglane ściany. Postawiono je, dzieląc większe pomieszczenie na cele o wymiarach metr na dwa i pół. Są zakurzone i puste. Ściany nadal są pokryte plamami krwi Cały czas myślę o tym, jak bardzo chcę się stąd wydostać. Zabrano mnie do kolejnego pomieszczenia, w którym jest wiele zdjęć Pol Pota, jego rodziny i żołnierzy. Nie będę na nie patrzeć. Wychodzę. [...]

20 sierpnia, Pakistan
Jedziemy do dzielnicy slumsów w pobliżu dworca autobusowego i targu owocowego. Mieszkają tu biedni ludzie, którzy żywią się zepsutą, wyrzuconą żywnością. To bardzo smutna dzielnica - główny rejon dziecięcej prostytucji. Słyszałam, że dzieci sprzedają się za równowartość pięciu centów. Pomiędzy glinianymi domkami przebiegają wąskie, brudne ścieżki. Zobaczyłam mniej więcej czteroletnią dziewczynkę niosącą na głowie ogromną wiązkę drewna. Mnóstwo innych dziewczynek nosi na biodrach swoich maleńkich braci i siostry. Niektóre z nich mają widoczne choroby skóry. Minęłam klasę szkolną bez światła. W tej błotnistej wiosce nie ma prądu. Nikomu tutaj nie wolno mówić o AIDS. AIDS jest tematem tabu.

Centrum Szkoleniowe. To tu przychodzą kobiety, które będą przesiedlane. Ktoś mówi, że to szczęściary. Wybrano te, które doświadczyły brutalnych gwałtów i nie mają mężów. Pokoje są bardzo małe. W jednym niewielkim łóżku śpi dwoje lub troje małych dzieci z matką. Jedna z kobiet, które poznałam, korzystała z pomocy psychiatrycznej. Została zgwałcona i skatowana przez talibów. Nie pamięta zbyt wiele. Ma troje dzieci. Zauważyłam na ścianie plakat mówiący o handlu zaginionymi kobietami i dziećmi: 74 MILIONY KOBIET ZAGINIONYCH W POŁUDNIOWEJ AZJI - INDIACH, PAKISTANIE, NA FILIPINACH Inny plakat z kambodżańskiej siostrzanej organizacji głosi: MIEJSCE KOBIETY NIE JEST W WIĘZIENIU 80 procent uwięzionych kobiet odbywa karę za przestępstwa spowodowane ubóstwem. 90 procent tutejszych i 82 procent wszystkich więzionych kobiet doświadczyło kazirodztwa, gwałtu albo przemocy fizycznej. Na tablicy umieszczono apel: JEŚLI KAŻDA Z NAS ZROBI COŚ MAŁEGO, RAZEM ZROBIMY DUŻO.

ANGELINA JOLIE



© Edipresse, VIVA!, polki.pl